Trudno powiedzieć, czy Mariam al-Khawaja się poszczęściło, czy nie. Wpuszczono ją z powrotem do własnej ojczyzny, a nawet wydano dwutygodniową wizę, więc częściowo osiągnęła zakładany cel. Ale od piątku kobieta nie ma dostępu do żadnych środków komunikacji, jej popularne konto na Twitterze tymczasowo przejęli znajomi i nie wiadomo, czy przed planowanym wyjazdem znana aktywistka nie trafi do więzienia. Siedzą w nim już jej poprzednicy na stanowisku przewodniczącego związanej z Human Rights Watch organizacji Bahrańskie Centrum Praw Człowieka, w tym jej własny ojciec.

Podczas gdy oczy świata zwrócone są na Syrię, Arabska Wiosna wciąż trwa też na tym niewielkim archipelagu w Zatoce Perskiej, gdzie władza rozprawia się z opozycją przy milczącej akceptacji państw Zachodu.

Bahrajn protestO tym Kim Kardashian jakoś nie tweetowała (Fot. Al Jazeera English/Flickr)

Nietrudno zrozumieć, dlaczego Bahrajn nie przyciąga tyle uwagi, co sąsiednie kraje. Nie ma tu tylu pieniędzy, ani nawet ropy – pod względem jej wydobycia na świecie, archipelag plasuje się dopiero pod koniec czwartej dziesiątki. Na terytorium wielkości Nowego Jorku mieszka mniej ludzi, niż w Warszawie. Turyści odwiedzają to miejsce o wiele rzadziej, niż Egipt i Tunezję. Jego władca nigdy nie epatował taką ekstrawagancją, co kiedyś Muammar Kaddafi. Nie toczy się tu krwawa wojna domowa, jak w Syrii.

Może dlatego światowym markom tak łatwo przychodzi angażować się tu w akcje promocyjne, na jakie nie zdecydowaliby się w innych krajach regionu. W kwietniu, mimo licznych głosów protestu, w Manamie odbył się wyścig Formuły 1, a we wrześniu McDonalds namawiał w kampanii reklamowej do wyłączania komputerów i spędzania czasu z rodziną w piątki, tradycyjne dni protestu. W zeszłym miesiącu amerykańska celebrytka Kim Kardashian odwiedziła królestwo, żeby promować swoją sieć barów z koktajlami mlecznymi. Internet szybko obiegł żart, że w Manamie będzie można kupić taki o smaku gazu łzawiącego.

To w jego oparach od dwóch lat wciąż duszą się mieszkańcy miasta. Demonstranci domagający się liberalizacji konstytucji i większej demokratyzacji państwa wyszli po raz pierwszy na ulice 14 lutego 2011 r. na fali Arabskiej Wiosny. Już trzy dni później siły porządkowe zmiotły namiotowe miasteczko silą, zabijając na miejscu 4 osoby i poważnie raniąc ponad 300 innych. Do dziś starcia pochłonęły już 60 ofiar śmiertelnych. Organizatorów protestów oskarżono o „stworzenie organizacji terrorystycznej i dążenie do obalenia legalnego systemu władzy” – w zeszły poniedziałek Sąd Najwyższy podtrzymał wyroki dożywocia dla 8 z nich i kilkuletnie kary więzienia dla pozostałych 17. Niektórzy zostali skazani zaocznie, bo albo uciekli z kraju, albo się ukrywają. Kilkudziesięciu innym osobom w listopadzie odebrano obywatelstwo za „stwarzanie zagrożenia dla bezpieczeństwa narodowego”. Zgromadzenia publiczne zostały zdelegalizowane, a otwarcie krytyczni internauci aresztowani. Opozycja oskarża władze o stosowanie tortur w więzieniach.

Napięta sytuacja w Bahrajnie ma religijne tło. Połowa mieszkańców nie ma nawet obywatelstwa, to zarobkowi imigranci z Pakistanu i Bangladeszu. Ale miejscowa ludność to w przeważającej większości szyici, podczas gdy rodzina królewska i faworyzowana przez nią grupa to sunnici. Elita zgarnia większość zysków i bawi się na prywatnych wyspach, gdzie do dyspozycji mają zarezerwowane tylko dla siebie pola golfowe, a tymczasem w gęsto zabudowanych i dusznych dzielnicach tłoczy się cała reszta, z którą władza nie chce się dzielić przywilejami. Szyici od lat coraz głośniej wyrażają swoje niezadowolenie, ale jeszcze do niedawna mieli nadzieje, że nowe czasy okażą się dla nich pomyślniejsze. W 1999 r. na tron wstąpił król Hamad, postrzegany jako umiarkowany reformista. Wypuścił dotychczasowych więźniów politycznych, zniósł obowiązujący od ćwierć wieku stan wyjątkowy i przeprowadził wybory do samorządów. Władca łaskawie pozwalał na częściowy udział w nowym rozdaniu także szyitom – ich ugrupowanie polityczne Al Wefaq wprowadziło kilkunastu posłów do parlamentu niecały rok przed wybuchem Arabskiej Wiosny.

Taki rozwój wydarzeń jest jednak zupełnie nie w smak Wielkiemu Bratu. Sąsiadująca z Bahrajnem Prowincja Wschodnia to niemal w całości zdominowana przez szyitów część Arabii Saudyjskiej. Rządząca nią monarchia doszła do władzy przy wsparciu wahabitów, radykalnych islamistów, którzy uważają szyitów za heretyków. Rijad dyskryminuje swoją mniejszość znacznie boleśniej, niż Manama, ale równocześnie o wiele bardziej boi się jej reakcji. Po pierwsze dlatego, że Prowincja Wschodnia leży na bogatych złożach ropy i jej destabilizacja oznaczałaby dla Saudów problemy finansowe. A po drugie, bo szyitów jest w kraju ponad 3,5 mln, a przy wsparciu wrogiego Arabii Iranu mogliby stanowić realne zagrożenie dla ciągłości tutejszej rodziny królewskiej. Rijad, obawiając się, że wydarzenia u mniejszego sąsiada mogłyby stać się iskrą, która zapoczątkuje pożar na jego terytorium, zareagował gwałtownie – miesiąc po pierwszych wystąpieniach w Manamie, wysłał na miejsce 5 tys. żołnierzy, czołgi i helikoptery. W Bahrajnie o rozwoju sytuacji de facto decydują więc Saudowie.

Tutejsza opozycja nie ma też co liczyć na wsparcie Zachodu. Archipelag, choć malutki, ma strategiczne znaczenie: stacjonuje tu amerykańska Piąta Flota, a w obliczu rozwijającego swój program nuklearny Teheranu i groźby zaatakowania Iranu przez Izrael, Waszyngton woli przymykać oko na drastyczne przykręcanie śruby przez monarchię i korzystać z jej gościnności, która zapewnia mu możliwość natychmiastowej reakcji na wydarzenia w Zatoce Perskiej. Co prawda w listopadzie Departament Stanu wydał długie oświadczenie potępiające prześladowania opozycji i ostrzegające, że może to doprowadzić do całkowitego rozpadu kraju, ale na tym aktywność Białego Domu raczej się skończy.

Tymczasem władze Bahrajnu robią co mogą, żeby przypadkowe osoby nie dowiedziały się o niepokojach w kraju. Od wybuchu protestów, z budżetu wydano już miliony dolarów na pozytywny PR zagranicą – zadania wybielania wizerunku monarchii podjęli się między innymi David Cracknell, były redaktor polityczny brytyjskiego „The Sunday Times” i Joe Trippi, który podczas prezydenckich prawyborów w amerykańskiej Partii Demokratycznej w 2004 r. odpowiadał za kampanię Howarda Deana, pioniera w wykorzystywaniu internetu do zdobywania funduszy i punktów poparcia. To między innymi za ich sprawą, każdy poważniejszy dziennikarz i bloger zajmujący się Bahrajnem, pod tekstami o zwalczaniu opozycji w królestwie znajduje górę pisanych według określonego szablonu krytycznych komentarzy.

I tak, tweety Mariam al-Khawaja z trudem przebijają się poza grono specjalistów. Wiadomość Kim Kardashian – z dumą szerowaną przez bahrańskiego ministra spraw zagranicznych – o treści „OMG can I move here please?” zobaczyło 17 mln osób.

No. Ale polskiego czytelnika to nie interesuje.

2 odpowiedzi

  1. Niestety rejon Zatoki Perskiej to dziś nowa Ameryka Łacińska. Niby zimna wojna dawno za nami, ale metody się nie zmieniły, nadal lepiej, żeby „nasz watażka” tłukł „ich lewaków” jeśli tylko za tym stoi interes jakiegoś American Fruit albo US Navy… No ale faktycznie, to zupełnie nieinteresujące 🙂

Możliwość komentowania została wyłączona.