Zakaz podróży, korzystania z Facebooka i oglądania zagranicznej telewizji. Jeden z najszybszych wzrostów gospodarczych na świecie, zamiast do powszechnego bogactwa, doprowadził Etiopię do stanu wyjątkowego.

etiopiaNie wszyscy chcieliby, żeby na miejscu tego ścierniska powstało San Francisco (Fot. Medici con l’Africa Cuamm/Flickr)

Nikt nie wie, gdzie dokładnie podziewa się 1683 Etiopczyków, pewne jest tylko że siedzą za kratkami – premier Hailemariam Desalegn potwierdził wczoraj dziennikarzom, że właśnie tyle osób zostało w ciągu ostatnich dwóch tygodni aresztowanych na mocy wprowadzonego na początku miesiąca stanu wyjątkowego. Tak władze kraju reagują na trwające już prawie rok antyrządowe protesty, w których według szacunków organizacji praw człowieka życie straciło ponad pół tysiąca osób.

Pierwsi demonstracje zaczęli urządzać Oromo. To największa grupa etniczna w kraju, wywodzi się z niej co trzeci mieszkaniec Etiopii – mimo to, jej przedstawiciele czują się marginalizowani oraz dyskryminowani. Niezależny wcześniej lud został podbity dopiero w XIX wieku, a obecna stolica Addis Abeba została założona w 1887 r. na ziemi odebranej jej pierwotnym mieszkańcom: Etiopski Kościół Ortodoksyjny dostał silne państwowe wsparcie w nawracaniu ich na chrześcijaństwo, mieli problemy z uzyskiwaniem pracy w administracji, w szkołach zabroniono nauczania języka oromskiego, władze centralne ignorowały ich podczas kolejnych klęsk głodowych (w połowie lat 70. zmarło ich z tego powodu w sumie ćwierć miliona).

Aż do 1991 r. prześladowcami byli Amharowie, druga największa grupa w kraju. Ale wówczas ich rządy zostały obalone przez ruch partyzancki Tigrajów, którzy stanowią zaledwie 6 proc. mieszkańców Etiopii. Żeby utrzymać się przy władzy, zaczęli więc rozgrywać niechęć Oromo i Amharów. Tych pierwszych przedstawiano jako niebezpiecznych secesjonistów zagrażających jedności państwa, a tych drugich jako szowinistów chcących podporządkować sobie wszystkie inne grupy w kraju – na tym tle Tigrajowie sami prezentowali się jako jedyna centrowa siła zdolna utrzymywać spokój. Dziś zajmują wszystkie kluczowe stanowiska w armii oraz gospodarce. Po 2001 r. Addis Abeba zaangażowała się też czynnie w „wojnę z terroryzmem”, za co Waszyngton nie omieszkał się szczodrze odwdzięczyć. Etiopia nie zmarnowała zagranicznych inwestycji (także z innych państw wkraczających na afrykański rynek oraz międzynarodowych korporacji, między innymi Heinekena, General Electric, Orange, czy koncernu SABMiller): jeszcze w 2000 r. była drugim najbiedniejszym krajem na świecie, ale już w latach 2004-2014 jej średni wzrost gospodarczy wynosił 11 proc. (to więcej niż w Chinach). Addis Abeba od początku dekady przechodzi tak wielki boom budowlany, że jest już nazywana „afrykańskim Dubajem”.

Ale duża gospodarka potrzebuje dużo miejsca – w przypadku Etiopii bardzo dosłownie. Motorem napędowym tutejszej ekonomii jest rolnictwo na wielką skalę: w ciągu dekady władze wynajęły bądź sprzedały kilka milionów hektarów ziemi firmom z 36 państw. Wcześniej siłą usuwając z nich dotychczasowych mieszkańców, w większości przypadków właśnie Oromo. Dlatego kiedy dwa lata temu rząd ogłosił wielki plan rozbudowy Addis Abeby, zgodnie z którym stolica rozlałaby się na tereny obecnie zajmowane przez wioski tej grupy etnicznej, od razu doszło do ulicznych protestów, w których życie straciło kilkadziesiąt osób. W listopadzie zeszłego roku ofiar było już półtorej setki, aresztowano też wielu czołowych działaczy społecznych Oromo. I chociaż po tych wydarzeniach władze ogłosiły, że na razie wstrzymują plany rozbudowy miasta, niepokoje trwały dalej. W lipcu do swoich dawnych rywali dołączyli Amharowie, którzy domagają się cofnięcia niekorzystnej dla nich reformy administracyjnej z 1991 r. W sierpniu konflikt nabrał międzynarodowego wydźwięku, kiedy na mecie maratonu rozgrywanego podczas Igrzysk Olimpijskich w Rio, srebrny medalista Feyisa Lilesa skrzyżował ręce w geście używanym przez demonstrantów w Etiopii – z obawy o życie, sportowiec do tej pory nie wrócił do ojczyzny. A do największej eskalacji doszło właśnie w tym miesiącu, kiedy religijny pochód Oromo w Bishoftu, 40 km od stolicy, zamienił się w wiec protestacyjny: policja potraktowała tłum gazem łzawiącym i gumową amunicją, w powstałej histerii stratowano na śmierć od kilkudziesięciu do kilkuset osób (dokładne dane są trudne do oszacowania).

To właśnie po tym ostatnim wydarzeniu rząd wprowadził w kraju stan wyjątkowy. Obywateli jeszcze przez pół roku będą więc obowiązywać absurdalne zakazy. Pomiędzy 18 popołudniu a 6 rano nie wolno im się zbliżać do budynków państwowych, fabryk ani wielkich gospodarstw rolnych. Zabronione zostało publiczne krzyżowanie rąk w geście protestu, wszelkie demonstracje też zostały zresztą zakazane. Nie wolno już oglądać nadawanych z zagranicy kanałów telewizyjnych Esat i OMN, które szeroko informowały o protestach. Przestępstwem jest już używanie mediów społecznościowych do „kontaktowania się z obcymi siłami”. Jedyny operator w kraju wyłączył dostęp do internetu w komórkach. Nawet zagranicznym dyplomatom nie wolno bez pozwolenia podróżować dalej niż 40 km od Addis Abeby.

To znak, że władze nie wyciągnęły żadnych wniosków z przeszłości. Kiedy w 2005 r. doszło do demonstracji po wyborach uznanych za nieuczciwe, kilkaset osób zostało zamordowanych przez policję, a kolejnych kilkanaście tysięcy wtrąconych na parę tygodni do wojskowych obozów więziennych. Dekadę później rząd próbuje takimi samymi metodami rozwiązywać jeszcze większy konflikt, który zaczyna się przekształcać w ruch żądający całkowitych zmian w dotychczasowym systemie politycznym. Demonstracji od prawie roku udowadniają, że nie zamierzają rezygnować z walki, ale wszystko wskazuje na to, że rząd także nie planuje iść na żadne ustępstwa. Etiopia, najbardziej znana ze swoich wybitnych długodystansowców, szykuje się więc na prawdziwy maraton emocji. Niestety, w przeciwieństwie do tych sportowych, nie wywołujących radości.

No. Ale polskiego czytelnika to nie interesuje.