Walki z ekstremistyczną islamską partyzantką Boko Haram pochłonęły już 15 tys. ofiar śmiertelnych. Z rodzimej dla terrorystów Nigerii, starcia rozlały się też do Czadu, Kamerunu i Nigru, zmuszając ponad milion osób do porzucenia własnych domów. Ostatnio szczęście przestaje się jednak uśmiechać do radykałów, bo ponoszą coraz większe straty w bitwach z górującym nad nimi przeciwnikiem. Mieszane uczucia może budzić tylko fakt, że jest nim okradający własnych obywateli dyktator, który w walkach z Boko Haram zaprawia armię na wypadek kolejnego powstania przeciwko sobie samemu.

CzadIdriss Déby wiatru zmian raczej obawiać się nie musi (Fot. European Commission DG ECHO/Flickr)

Wczoraj przywódcy Boko Haram przyznali się do autorstwa dwóch zamachów bombowych, które 15 czerwca pochłonęły życie 38 osób w Ndżamenie, stolicy Czadu. Krótkie oświadczenie na Twitterze zostało wydane tydzień po tym, jak lokalne służby porządkowe ujęły głównego organizatora ataków, zastrzeliły sześciu kolejnych terrorystów i zlikwidowały warsztat, w którym przygotowywane były materiały wybuchowe do kolejnych zamachów. Boko Haram zapowiedziało przy tym dalsze uderzenia w Czadzie.

Dlaczego nigeryjska organizacja terrorystyczna za główny cel obrała sobie właśnie sąsiedni Ndżamenę? Bo to w tej chwili jedyna lokalna siła, która jest w stanie pobić ekstremistów sprzymierzonych z Państwem Islamskim. Od kiedy pół roku temu Czad posłał do walki z Boko Haram 5 tys. własnych żołnierzy, terroryści stracili kilkuset bojowników, zostali wyparci z większości okupowanych miasteczek i musieli się okopać w lesie Sambisa i górach Mandara. Przywódcy organizacji wiedzą, że skuteczność mogą wykazać tylko zamachach, bo w otwartym polu nie mają z żołnierzami Ndżameny żadnych szans. Jej siły w zeszłym roku brały udział w interwencji zbrojnej w Republice Środkowoafrykańskiej, a dwa lata wcześniej ramię w ramię z Francuzami pobiły islamistów w Mali. Armia Czadu ma na swoim wyposażeniu wozy bojowe oraz lekkie czołgi z Francji, uzbrojone śmigłowce z Rosji, a nawet trzy myśliwce MiG-29 z Ukrainy. I w sumie 40-tys. żołnierzy, którzy zaprawiają się w boju nieprzerwanie od kilku dekad – głównie z powodu stojącego na ich czele dyktatora.

Idriss Déby urodził się jako syn i wnuk pasterza z dalekiej północy kraju, ale dobre wyniki w nauce pozwoliły mu porzucić rodzinny zawód – po maturze chłopak wstąpił do szkoły oficerskiej, skąd wysłano go na szkolenie do Francji. Gdy w 1975 r. wyjeżdżał do Europy, jego ojczyzną rządził jeszcze prezydent Ngarta Tombalbaye. Rok później, gdy wracał do domu z licencją pilota, Tombalbaye był już martwy, a lokatorzy w pałacu zmieniali się trzykrotnie, aż w 1982 r. władzę przejął Hissene Habré. Ponieważ Déby odpowiednio wcześnie stanął po jego stronie, nowy prezydent mianował go dowódcą armii. A syn pasterza szybko udowodnił, że jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Już dwa lata później z łatwością rozbił finansowanych przez Libię rebeliantów z północy. W 1987 r. odniósł kolejne zwycięstwo, tym razem już w bezpośrednim starciu z siłami Muammara Kaddafiego. Déby zyskał wówczas międzynarodową sławę, bo lepiej uzbrojonych i liczniejszych przeciwników pokonał dzięki błyskawicznym manewrom kilkuset terenówek uzbrojonych w wyrzutnie pocisków przeciwczołgowych – tamten konflikt zaczęto więc szybko nazywać „wojną toyot”.

Sukces wydawał się jednak zwiastować zgubę generała, bo prezydent zaczął być zazdrosny o jego popularność w armii. W 1989 r. oskarżył go o planowanie zamachu stanu, więc Déby musiał się salwować ucieczką do… Libii. Chociaż to przez niego Kaddafi dopiero co stracił co dziesiątego żołnierza i sprzęt warty 1,5 mld dolarów, to przyjął renegata pod swoje skrzydła, sfinansował jego prywatną partyzantkę oraz jej szkolenie w Sudanie, a potem patronował zwycięskiemu marszowi byłego generała na Ndżamenę. W 1990 r., rok po wygnaniu, syn pasterza zdobył stolicę i zaczął rządzić Czadem.

Od tamtej pory Déby niemal bez przerwy musiał się zmagać z kolejnymi zbrojnymi rebeliami, najczęściej wspieranymi przez Libię i Sudan, z którymi zdążył się poróżnić. Podczas jednej z nich, w 2006 r. osobiście pilotował helikopter, z którego kontrolował atak na pozycje wroga. Dwa lata później, gdy powstańcy weszli do stolicy i puszczali z dymem kolejne ministerstwa, uzbrojony Déby okopał się z garstką wiernych żołnierzy w pałacu prezydenckim i odmówił ewakuacji.

Jego doświadczenie w walce to tylko jeden z powodów, dla których wciąż cieszy się ogromną popularnością w armii. Innym jest to, że aż 80 proc. żołnierzy pochodzi z jego rodzinnych stron, a niemal wszyscy generałowie są jego krewnymi. Opozycja twierdzi, że niektórzy z nich piastują tak wysokie funkcje, mimo że są analfabetami. Déby uprawia jednak otwarty nepotyzm w armii, bo to jedyny gwarant jego władzy. Zwłaszcza od kiedy Czad się bogaci – choć tylko na papierze.

W 2003 r. ukończono w Czadzie budowę wielkiego ropociągu, który łączy tutejsze pola naftowe z Atlantykiem. Od tamtej pory pieniądze płyną do Ndżameny szerokim strumieniem: w zeszłym roku było to prawie 14 mld dolarów. Trudno to jednak zauważyć na miejscu. Według wskaźnika rozwoju społecznego ONZ, Czad jest czwartym najsłabiej rozwiniętym państwem na świecie. Transparency International zalicza go do najbardziej skorumpowanych państw. Ponad 40 proc. jego mieszkańców żyje poniżej granicy ubóstwa. W marcu, gdy rząd nakazał obowiązkowe noszenie kasków podczas jazdy motocyklem, na ulicach stolicy tłumy protestowały, że nie stać ich na taki wydatek (demonstracje zostały brutalnie rozpędzone przez służby porządkowe, trzy osoby straciły w nich życie).

Bank Światowy dał pieniądze na budowę rurociągu, wymagając na Ndżamenie podpisanie dokumentów, w których władze zobowiązują się do przeznaczania 72 proc. zysków z ropy na projekty rozwojowe, a kolejne 10 proc. na specjalny fundusz „dla przyszłych pokoleń”. Dlaczego więc – ponad dekadę ukończeniu konstrukcji – mieszkańcy Czadu wciąż żyją w biedzie? Bo pieniądze są wydawane na rozdęte do granic możliwości projekty, którym patronują powiązani z prezydentem ludzie. Firma jego brata skasowała 40 mln euro za wybudowanie „autostrady”, przy której droga z Brzezin do Rawy Mazowieckiej wygląda jak niemiecka czteropasmówka. Przedsiębiorstwo jego dalekiego kuzyna wystawiało faktury na 30 tys. euro za wieże ciśnień, które w rzeczywistości nigdy nie powstały. Kilka lat temu zagraniczni dyplomaci w Ndżamenie opowiadali sobie o krześle dla miejscowego ministra edukacji, za które rachunek wyniósł 2 tys. euro. Swego czasu bogactwem szczególnie kłuł w oczy Brahim Déby – pierworodny prezydenta, który lekką ręką wydawał we Francji tysiące euro, nim w 2007 r. został zamordowany w Paryżu.

Idriss Déby może jednak spać spokojnie. W Czadzie nie powtórzą się wypadki z Burkina Faso, gdzie w listopadzie jego rówieśnik Blaise Compaoré stracił równie długo dzierżoną władzę w wyniku ulicznej rewolucji mieszkańców stolicy niezadowolonych z jego rządów. Déby ma najsilniejszą armię w regionie, która jako jedyna jest dziś w stanie pokonać Boko Haram i w razie potrzeby stłumić rodzime powstanie. A w dodatku to najbliższy miejscowy sojusznik Francji, która utrzymuje w Ndżamenie własną bazę lotniczą. Trudno więc sobie wyobrazić, że ktoś będzie go na poważnie rozliczał z kilku wież ciśnień, które nigdy nie powstały.

No. Ale polskiego czytelnika to nie interesuje.

6 odpowiedzi

  1. Witam, w przedostatnim zdaniu siódmego akapitu jest niepasujące „bo”. Poza tym art. super.

  2. Kilka lat temu zagraniczni dyplomaci w Ndżamenie powtarzali opowiadali sobie o krześle dla miejscowego ministra edukacji, za które rachunek wyniósł 2 tys. euro. – powtarzali opowiadali… 🙂
    Dzięki za kolejny świetny artykuł. Jako wierny czytelnik czekam na kolejne.
    Pozdrawiam

Możliwość komentowania została wyłączona.