Jeszcze do poniedziałku Sean Penn mógł się czuć w La Paz lepiej, niż w domu. Evo Morales, prezydent Boliwii, nazywał go osobistym przyjacielem, panowie grywali razem w piłkę gdy tylko aktor pojawiał się w mieście (a tylko w zeszłym roku odwiedził andyjską republikę trzykrotnie), a w końcu gwiazdor został też mianowany ambasadorem dobrej woli. Miał lobbować wśród wpływowych znajomych za depenalizacją uprawy koki i odzyskaniem przez Boliwię dostępu do morza, który straciła w Wojnie o Pacyfik pod koniec XIX w.

Jednak w tym tygodniu aktor przekroczył cienką czerwoną linię, a jego miejscowi koledzy zaczęli go wyzywać od zdrajcy. Głosu nie zabrał jak dotąd tylko sam Evo Morales, ale to głównie dlatego, że na głowie ma dużo poważniejsze problemy.

BoliwiaCi państwo filmów z Seanem w miejscowym kinie już nie obejrzą (Fot. Szymon Kochański/Mywayaround.com)

Kontaktów Seana Penna w Ameryce Łacińskiej może mu pozazdrościć niejeden zawodowy dyplomata. Był zawsze gorąco fetowany nie tylko przez Evo Moralesa, ale także Hugo Cháveza, na którego pogrzebie pełnił wartę honorową, braci Castro i Cristinę Fernández. Potrafił się zresztą odwdzięczyć, głośno wspierając tę ostatnio w „walce z brytyjskim kolonializmem” na Falklandach/Malwinach, oraz konsekwentnie odmawiając jakichkolwiek spotkań z kubańskimi dysydentami podczas wizyt na wyspie. Najwyraźniej poczuł się za mocno i to właśnie zgubiło go w Andach.

Aktor potknął się na na sprawie Jacoba Ostreichera. Biznesmen z Brooklynu został aresztowany w 2011 roku i oskarżony o pranie brudnych pieniędzy, oraz korupcję. Przez 18 miesięcy siedział więzieniu, później zamienionym na areszt domowy. Proces stanął jednak w miejscu i nie wydaje się, by w najbliższej przyszłości miały nastąpić jakiekolwiek rozstrzygnięcia. Penn kilkukrotnie starał się o zwolnienie Ostreichera, także u Moralesa, ale twierdzi, że „sądy są zbyt skorumpowane i prezydent nie może nic zrobić”. Aktor zwrócił się więc do własnych władz. W poniedziałek wystąpił przed jedną z komisji Kongresu, domagając się by przyszłoroczny rajd Dakar ominął Boliwię, jeżeli ta nie wypuści do tego czasu więźnia.

Po tych słowach, w Andach stosunek do gwiazdora zmienił się o 180 stopni. Lojalistyczna prasa zglanowała go jako zdrajcę, posłowie z rządzącej partii Movimiento al Socialismo (Ruchu na rzecz Socjalizmu) wystąpili o odebranie mu tytułu ambasadora dobrej woli, a krytykujący Penna minister kultury przytomnie zauważył, że Kongres nie ma z rajdem Dakar nic wspólnego.

Milczenie zachował jedynie Evo Morales, szykujący się na dużo większą kampanię.

Tego samego dnia, kiedy Penn przemawiał w amerykańskim parlamencie, ten boliwijski przegłosowywał prawo, które pozwoli prezydentowi na start w przyszłorocznych wyborach. Morales, faktycznie najpopularniejszy polityk w kraju, zdobywał już władzę przy urnie dwa razy: w 2006 i 2009 r. I na tym powinien był skończyć, bo konstytucja zezwala głowie państwa jedynie na dwie kadencje. Ale najwyższy trybunał w kraju uznał jednak, że skoro w pierwszych latach rządów Moralesa ustawa zasadnicza została poddana zmianom, to „pierwszy raz się nie liczy”.

Opozycja jest oburzona, bo Boliwia jest jedynym krajem na świecie, gdzie sędziów wybiera się w głosowaniu powszechnym, więc w ławach sądu zasiadają z reguły polityczni stronnicy prezydenta, zawsze idący mu na rękę. Ale jej wściekłość wywołuje też świadomość, że przegra definitywnie, jeżeli do urny będzie można wrzucać karty z nazwiskiem Moralesa. Badania opinii publicznej z początku maja dają głowie państwa poparcie 60 proc. respondentów. Na wsi, skąd wywodzi się prezydent, liczby skaczą aż do 76 proc. Wygraną ma w kieszeni. Ale to nie znaczy, że nie ma się czym przejmować.

W ostatnich latach coraz częściej dochodzi do ulicznych protestów, które kiedyś obalały rządy skorumpowanych prezydentów, na które wybór Moralesa miał być przecież lekiem. W 2010 roku polityk musiał się wycofywać rakiem z własnego projektu prawnego, kiedy wybuchło Gasolinazo, manifestacje przeciw cięciom dopłat do benzyny. Kilka miesięcy później uciekał z Oruro, gdzie został wybuczany przez miejscowych górników, demonstrujących między innymi z użyciem dynamitu. W 2011 roku ekolodzy z całego świata przyglądali się pospolitemu ruszeniu przeciw budowie autostrady przez jeden z boliwijskich parków narodowych – marsz był witany w stolicy z fanfarami. W ostatnich tygodniach Morales zmagał się blokowaniem dróg przez COB, najpotężniejszy związek zawodowy w kraju. Policja w La Paz rozpędzała tłum przy użyciu gazu łzawiącego.

Morales nie ma więc czasu na awantury z amerykańskim gwiazdorem w tle, bo jego przyszłoroczna kampania wyborcza może się wcale nie okazać zwykłym spacerkiem. Musi się bardzo pilnować, żeby też nie przekroczyć tej cienkiej czerwonej linii, która nagle odebrała całą popularność jego koledze Seanowi Pennowi.

No. Ale polskiego czytelnika to nie interesuje.

6 odpowiedzi

  1. Niestety, przypadek Penna jest symptomatyczny. Wielu lewicowców z pierwszego świata (i nie tylko) rozpływało się w zachwytach nad „rewolucją boliwariańską”. Teraz do coraz większej rzeszy z nich dociera pełniejszy – i raczej smutny – obraz tejże „rewolucji”. Dobrze, że niektórzy (oprócz Penna m.in. Chomsky i Żiżek) potrafią przyznać się do popelnienia błędu w swych ocenach Chaveza czy Moralesa.

    Kłania się Kołakowski i jego tekst „Dziedzictwo leftyzmu” (opublikowany ostatnio z komentarzem Michnika w „Gazecie Wyborczej”).

  2. Generalnie człowiek z Polski nie może zrozumieć, jak gwiazdy dużego formatu świetnie odnajdują się obok różnych Kim Ir Senów/Jaruzelskich.
    Ktoś, to dzieciństwo spędził na bogatym Zachodzie, odniósł sukces, kompletnie nie zna życia ludzi w krajach uciskanych. A wydaje mu się, iż to wszystko wina Zachodu.
    Nie twierdzę, iż bogate kraje nie są winne, ale też wspieranie lokalnych zbrodniarzy – to coś kompletnie nielogicznego.
    Najbardziej bolą mnie intelektualiści, tacy jak Bernard Shaw, którzy wspierali ludobójstwo. Przecież nie byli głupi, byli aż tak źli?

  3. Penn nie odcina się od rewolucji boliwariańskiej, ani cofa swojej oceny Chaveza. Moralesa zresztą też nie, w Kongresie mówił między innymi, że „prezydent nie może nic zrobić, bo sądy są zbyt skorumpowane”. Wydaje mi się, że to po prostu klasyczny przypadek Amerykanina, który zdaje sobie sprawę z tego, ile złego na świecie zrobiła jego ojczyzna (a przecież dla wychowanych w Stanach nie jest to takie oczywiste) i w ramach odreagowania zaczyna automatycznie gloryfikować wszystko, co jest na drugim biegunie. Z przesady w przesadę. Choć Pennowi warto oddać, że odwala kawał świetnej roboty na Haiti.

  4. Nazwanie Chaveza czy Moralesa lokalnym zbrodniarzem to gruba przesada. W Ameryce Południowej zapędy autorytarne ma niemal każdy ale przecież w Wenezueli są w miarę wolne media a wybory są raczej uczciwe. Niemniej USA same dorzucają argumentów Chavezowi, chociażby niesławny pucz z 2002 roku był przecież klasycznym przykładem obcej interwencji.
    Błędem Chaveza było przejedzenie zysków z ropy i brak reakcji na ogromną korupcje. Nie bez przyczyny leczył się na Kubie, która służbe zdrowia ma na bardzo wysokim poziomie, co jest chyba jedynym sukcesem Castro.

  5. @up
    Chaez czy Morales to socjaliści, czyli zbrodniarze. Socjalizm jest bowiem zbrodnią przeciwko ludzkości.

Możliwość komentowania została wyłączona.