Nawet trwająca pół dnia ulewa nie powstrzymała kilku tysięcy demonstrantów przed zebraniem się w centrum miasta. Przez trzy godziny stłoczony pod morzem parasolek tłum wylewał swoje żale na imigrantów: że zawyżają koszty życia i nieruchomości, że dostają dopłaty, a nie muszą odbywać obowiązkowej dwuletniej służby wojskowej, że odbierają pracę miejscowym i ogólnie ich unieszczęśliwiają. Wszystko to przerywane regularnymi prośbami organizatorów, by nie używać haseł o wymowie ksenofobicznej, ani tym bardziej politycznej.

Sobotni protest miał bowiem miejsce w Singapurze. Kraju paradoksów. I niewyobrażalnie kiczowatej nacjonalistycznej propagandy w reklamach firmy Mentos.

Dziewczyna z SingapuruPamiętaj dziewczyno, jeżeli poznany na imprezie chłopak ssie mentosa, to miej się na baczności (Fot. Philippe Put/Flickr)

Paradoksem jest, że mimo jednego z najniższych poziomów płodności na świecie, Singapur jest równocześnie najgęściej zaludnionym krajem, a po wprowadzeniu w życie planowanych reform stanie się jeszcze ciaśniejszy. Że jeden z bardzo niewielu protestów w jego historii jest wymierzony w imigrantów, chociaż ci stanowili nieodłączny element miejscowego pejzażu nawet przed uzyskaniem niepodległości. Że chociaż przybysze mają być rozwiązaniem dla braku rąk do pracy, to wielu z nich przyjeżdża do Singapuru z ogromnymi fortunami i sztucznie zawyża ceny. I że w telewizji mogą lecieć reklamówki namawiające widzów do seksu, a w sklepach nie da się kupić płyty wokalistki śpiewającej o miłości.

Niedzielny protest sprowokowały ogłoszone dwa tygodnie wcześniej prognozy rządowe, zgodnie z którymi do 2030 r. populacja kraju powinna się zwiększyć z nieco ponad 5 milionów do prawie 7. Ponieważ jednak współczynnik dzietności wynosi zaledwie 1,2 i nie zapewnia zastępowalności pokolenia, władze chcą osiągnąć skok otwierając szeroko drzwi dla imigrantów. Którzy i tak stanowią już 40 proc. miejscowej ludności. I są według niej problemem, bez względu na posiadany status społeczny.

W maju lokalne media społecznościowe obiegło nagranie, na którym widać, jak rozpędzone Ferrari 599 GTO nie zatrzymuje się na czerwonym świetle i z impetem uderza w przejeżdżającą na skrzyżowaniu taksówkę. W wypadku zginęła dwójka jej pasażerów, oraz kierowca luksusowego auta, którym okazał się mieszkający w Singapurze chiński milioner. Przez kilka następnych tygodni media poświęciły sprawie liczne oburzone komentarze, ale prawdziwy festiwal nienawiści do imigrantów z Państwa Środka rozegrał się w internecie, gdzie niektórzy komentatorzy sugerowali nawet, żeby uniemożliwić pochowanie kierowcy Ferrari na miejscowym cmentarzu, bo „jego prochy zanieczyszczą singapurską ziemię”. Choć przytłaczająca większość obywateli sama jest chińskiego pochodzenia, to wielu z nich nie kryje nienawiści do kuzynów z ChRL, których na południowym krańcu Półwyspu Malajskiego jest prawie milion, aż o 23 proc. więcej niż przed dekadą. A ponieważ wielu z nich jest jest milionerami, to Singapurczycy skarżą się, że przyjezdni windują w górę nie tylko wartości i tak nielicznych nieruchomości, ale też ceny w sklepach, oraz barach. I że mogą sobie finansowo pozwolić na wjeżdżanie samochodami do centrum miasta, przez co korkują je w sposób przed laty niewyobrażalny. Na ulicy można więc coraz częściej usłyszeć o „bogatej chińskiej szarańczy”.

Niechęć nie jest jednak wyrazem rosnących podziałów klasowych, tylko zwykłego nacjonalizmu, bo miejscowym nie w smak są także ubodzy Chińczycy, którzy imigrują na miejsce w poszukiwaniu zarobku. Nie podoba im się, że są głośni, gburowaci, plują na ulicy i przepychają się w metrze. A przede wszystkim, że kradną cenne miejsca pracy, jak chociażby w transporcie miejskim – co siódmy kierowca tutejszych autobusów jest Chińczykiem. W listopadzie 171 z nich nie przyszło do pracy w proteście przeciw zaniżanym pensjom i złym warunkom lokalowym, fundując Singapurowi pierwszy strajk od od 1980 r. Zaskoczone były lokalne media, które nie wiedziały jak relacjonować wydarzenia, oraz sam rząd, któremu aresztowanie organizatorów zajęło aż kilka dni.

A władze nie są przyzwyczajone do sprzeciwów. Prawo wyborcze jest tak skonstruowane, że chociaż w wyborach 2011 r. rządząca od uzyskania niepodległości Partia Akcji Ludowej mimo tradycyjnej praktyki rozdawania prezentów i obietnic uzyskała tylko 60 proc. głosów – co było jej najgorszym wynikiem w historii – to i tak dostała w parlamencie 81 na 87 możliwych miejsc. Członkowie opozycji, którzy są zbyt aktywni we własnych kampaniach wyborczych, dostają pozwy sądowe o zniesławienie, a okręgom, które na nie głosują, obcina się dotacje. Żeby zorganizować jakąkolwiek demonstrację, trzeba wcześniej uzyskać zezwolenie od władz.

Dlatego organizatorzy sobotniego protestu wykorzystali uchyloną furtkę i wezwali mieszkańców do zebrania się w parku Hong Lima, gdzie znajduje się wzorowany na brytyjskim pierwowzorze Speakers’ Corner: od 2008 r. można tam manifestować nawet ze sprzętem nagłaśniającym, a jedynym wymogiem jest przestrzeganie ciszy nocnej. Chociaż pogoda nie dopisywała, a wyznaczony teren jest niewielki, to na demonstrację przybyły prawie 4 tysiące niezadowolonych z planowanej reformy imigracyjnej.

Taki przejaw obywatelskiego nieposłuszeństwa byłby nie do pomyślenia jeszcze dwa lata temu, kiedy władzę żelazną ręką trzymał Lee Kuan Yew, „ojciec niepodległości” i niekwestionowany przywódca Singapuru przez ponad pół wieku. Dziś nie wiadomo nawet, czy „Harry” – jak bywa nazywany przez rodzinę i bliskich znajomych – w ogóle słyszał o protestach: tuż przed demonstracją trafił do szpitala z niedokrwieniem mózgu. Ze społecznym niezadowoleniem musi więc sobie radzić jego następca (a prywatnie syn) Lee Hsien Loong, który przejął władzę po wspomnianych wyborach z 2011 r.

„W 2030 roku nawet sześć milionów [obywateli – przyp. DZ] nie będzie wystarczać, żeby sprostać potrzebom naszej starzejącej się populacji” przekonywał podczas parlamentarnej debaty nad otworzeniem drzwi dla imigrantów. Mimo licznych finansowych zachęt (matki dostają tu po 4 tys. dolarów za pierwszą dwójkę potomstwa i po 6 tys. dolarów za każde kolejne), w Singapurze co roku przychodzi na świat aż o 20 tys. za mało dzieci, żeby utrzymać kolejne pokolenia. Aż co trzecia kobieta i co drugi mężczyzna do 34. roku życia woli być singlem.

Z pomocą pośpieszyła więc firma Mentos.

W zeszłym roku koncern wypuścił specjalną reklamówkę na 9 sierpnia, święto narodowe Singapuru, w której namawia mieszkańców kraju do rozmnażania się. Klip trudno jest opisać słowami. Na szczęście sam jest ich pełen:

Najwyraźniej władze poczuły miętę do reklamówki, bo Singapurczycy mogli wysłuchiwać „I’m a patriotic husband, you my patriotic wife, lemme book into ya camp and manufacture a life” bez żadnej cenzury. To spora zmiana, bo jeszcze 12 lat temu rząd zabronił sprzedaży na terenie kraju albumu „All For You” Janet Jackson, ponieważ w jednej z piosenek pojawił się nazbyt obsceniczny jego zdaniem tekst „I just wanna touch you, tease you, lick you, please you, love you, make love to you„.

Być może kluczem do sukcesu jest więc swoista lekcja przystosowania do życia w rodzinie, jaką The Freshmaker serwuje widzom na koniec klipu: „Only financially secure adults in stable, committed, long-term relationships should participate”.

No Ale polskiego czytelnika to nie interesuje.

7 odpowiedzi

  1. kurza melodia, prawie że z krzesła spadłem, a nam tutaj bacikowe zabierają…

  2. posiadanie dziecka w Singa to luksus…to jest kraj pracy an ie dzieci pozatym trzeba miec sporo kasiory
    wujek z Singa

Możliwość komentowania została wyłączona.